Image
Image
Image
Image

Z PINGWINEM PO KORONĘ

Z PINGWINEM PO KORONĘ

Najwyższy na Antarktydzie Mt Vinson (4892 m) był ostatnim szczytem w zdobywanej przeze mnie Koronie Ziemi. Niezbyt trudny technicznie, ale najzimniejszy i pod wieloma względami wyjątkowy!

 

-Czterdzieści minut do lądowania, ubieramy się! - pada komunikat. No tak, w Punta Arenas, największym mieście chilijskiej Patagonii skąd wylatywaliśmy, była pełnia lata (tropików tam nie ma, ale przy ładnym dniu da się chodzić w samym T-shircie), teraz zaś trzeba wskoczyć w puchówki, wyciągnąć ciepłe czapki i koniecznie - założyć okulary. Niedługo potem nasz wielki Iljuszyn-76  którym lecimy, jeden z największych samolotów transportowych świata, ląduje, wykorzystując 6-kilometrowy pas błękitnego, gładkiego lodu. Swoją drogą ciekawe: rosyjska maszyna, z rosyjsko-ukraińską załogą, wynajęta do obsługi amerykańsko-kanadyjskiej bazy...

Baza Union Glacier funkcjonuje od kilku lat. Dawniej z kontynentu południowo-amerykańskiego latano do położonej 60 km dalej bazy Patriot Hills, ale że piloci narzekali na niebezpieczne boczne wiatry, zdecydowano o zmianie lokalizacji. Tylko część przywożonych pasażerów (samolot zabiera ok. 50 osób, resztę przestrzeni wypełniają ładunki) to wspinacze - oprócz nich są też turyści, którzy z Union Glacier lecą na Biegun Południowy albo nad ocean, oglądać pingwiny cesarskie. My pingwinów nie widzimy - w górach rzecz jasna ich nie ma. A właściwie nie - jest w bazie jeden, sporej wielkości pluszak stanowiący bazową maskotkę. Dostaję go w zamian za obietnicę zabrania na szczyt. Potem, przy ataku szczytowym przeklinam w duchu, że pingwin zajmuje mi pół plecaka, no ale skoro obiecałam! :)

Jasna strona nocy i śnieżna siatkówka

Z bazy Union Glacier do vinsonowego Base Campu (odległość ok. 110 km) leci się kolejnym samolotem - malutkim Twin Otterem na płozach. Leci się jak jest dobra pogoda, a z tą bywa różnie. W ciągu 6 dni czekania na "lotne warunki", zaprzyjaźniamy się z innymi ekipami. Najbardziej - z "babskim" zespołem w składzie: Brazylijka, Japonka i dziewczyna z Arabii Saudyjskiej (!) pod opieką, a jakże, przewodniczki. Ja przesiaduję też z Rosjanami (jest z nimi słynny Alex Abramov - szef firmy 7 Summits Club) i Argentyńczykami. Dla zabicia czasu robimy też wycieczki rowerowe (po śniegu rzecz jsana) i na nartach-śladowych, gramy w różne gry planszowe, a w cieplejsze dni - w siatkówkę - chciałoby się powiedzieć plażową, ale raczej śnieżną (najbardziej zaciętym meczem, który niestety przegrywamy, jest Europa-Ameryki).

Ekipę mamy mocną - większość z nas zna się z wyprawy na Piramidę Carstensza, prawie wszyscy byliśmy na Denali, trójka z nas zdobyła też Mt Everest. Z Polski jest nas siódemka, do tego Anglik, Amerykanin i Kanadyjka. Szczerze mówiąc zakładaliśmy samodzielne zdobywanie góry, ale jak się okazuje nie jest to takie proste. - Bez przewodnika nie zabierzemy was do samolotu -  grzecznie acz stanowczo poinformowano nas w e-mailu. Wielomiesięczne negocjacje z różnymi firmami zakończyły się ostatecznie umową z amerykańską firmą Alpine Ascents International. Potem dotarło do nas, że w sumie dobrze wyszło - przewodnicy jakich dostaliśmy to legendy, od których mieliśmy szansę naprawdę wiele się nauczyć. Vern Tejas swego czasu miał rekord w zdobywaniu Korony Ziemi (zaledwie 134 dni), ma też na koncie pierwsze solowe zdobycie Mt Vinson (1988 r.) i kilka ambitnych wypraw do Bieguna Południowego. Lakpa Sherpa, to z kolei pierwszy Nepalczyk który zdobył Koronę Ziemi, 17-krotny zdobywca Everestu. Jeśli kojarzycie odzież górską firmy Sherpa, to ich "twarzą" widoczną na metkach jest właśnie Lakpa, który tak na marginesie mieszka obecnie w San Francisco.

W sumie dobrze nam w Union Glacier. Wprawdzie jako wyprawa w wersji tańszej mamy zwykłe namioty, które sami sobie rozstawiliśmy, ale wcale nie zazdrościmy tym, którzy za cenę iluś tysięcy dolarów więcej, śpią w przestronnych kopułkach z łóżkami. Z reszty bazowych luksusów korzystamy tak jak wszyscy. Jedzenie jest zapewnione (i to jakie - nawet krewetki i arbuzy są!), można się wykąpać pod prysznicem z gorącą wodą (ze względu na oszczędzanie wody są jednak kartki z prośbami, aby robić to raz na kilka dni), a w namiocie-świetlicy kwietnie życie towarzyskie. Ktoś się śmieje, że za cenę wyprawy mamy najdroższe all inclusive w swoim życiu. Z drugiej strony - chcemy w góry! Śledzimy prognozy pogody i po części spakowani czekamy na tę jedną, krótką informację o oknie pogodowym. Po tygodniu nasza cierpliwość zostaje wynagrodzona: lecimy!

 

Wigilijny hamburger

Lot z Union Glacier do bazy w masywie Vinsona trwa 40 minut. Z nosem przy zamarzającej szybie podziwiam widoki - bezkresną biel urozmaiconą jedynie wyrastającymi z niej skałami. Na Antarktydzie nie ma drzew, dróg, żadnych miast (jedyne miejsca gdzie żyją ludzie to nieliczne bazy o charakterze przeważnie naukowym). Po wylądowaniu, do zwolnionego przez nas samolotu od razu ładuje się ekipa wspinaczy, która czekała na to przez długie 10 dni. Obiecali rodzinom, że wrócą do domów na Święta, a tymczasem jest już dzień Wigilii.

No właśnie - Wigilia! Po rozbiciu namiotów bierzemy się za jej szykowanie. Nie mogliśmy zabrać z Polski naszych tradycyjnych potraw, jako że Chile ma bardzo zaostrzone przepisy dotyczące przywożonej żywności, a kontrole są bardzo wnikliwe, ale coś tam jednak mamy. Zupa grzybowa i barszczyk w wersji gorącego kubka, paczkowane tortellini robiące za uszka, śledź w puszcze, zakupiony w Punta Arenas piernik, no i to już rzeczywiście polski opłatek, którym dzielenie się bardzo podoba się naszym kolegom z innych krajów. Lakpa w ramach kolacji postanawia przyrządzić nam coś wyjątkowo świątecznego - w ten sposób dostajemy hamburgery a`la McDonald`s, które wsuwamy słuchając kolęd w wykonaniu braci Golców.

Do pierwszej gwiazdki z Wigilią nie czekamy. Powód? Nie doczekalibyśmy się, bowiem z racji przypadającego w tym czasie dnia polarnego, słońce świeci 24 godziny na dobę. Bywa że o północy chmury się rozwiewają i wtedy świeci najmocniej. -Noc jest wtedy, kiedy nasze namioty są w cieniu góry - oznajmia Vern, mając na myśli, że wtedy jest najzimniej, co rzecz jasna lepiej przeczekać w śpiworze. W praktyce oznacza to dni, kiedy śniadanie jemy o 12 w południe, a wychodzimy z obozu np. o 14-tej.

 
Ślub na szczycie

Po nocy spędzonej w Base Campie (2100 m) ruszamy do góry. Część sprzętu niesiemy w plecakach, część ciągniemy na sankach, przy czym ze względu na szczeliny poruszamy się związani liną. Po mniej więcej 6 godzinach niespiesznej wędrówki (chłopcy naciskają na szybsze chodzenie, ale Vern przypomina o zasadach aklimatyzacji) dochodzimy do Low Campu, czyli Obozu I (wysokość 2800 m) Cieszę się z tego faktu niebywale, bo... wreszcie mogę się na spokojnie wysikać :). Po drodze jest to w wersji kobiecej mocno utrudnione, jako że na Antarktydzie, jak nas przeszkolono, "śnieg ma być biały, nie żółty". W praktyce oznacza to załatwianie "Number One" (tak to określają Amerykanie), do butelek i ich opróżnianie wyłącznie w wyznaczonych miejscach, a w przypadku "Number Two" korzystanie ze specjalnych torebek, które należy znieść do Base Campu, skąd samolotem odlecą do Union Glacier i potem - w wielkim Iljuszynie - na utylizację do Chile. W każdym razie facetom z fizjologią łatwiej. O odwiązaniu się z liny i jakiejkolwiek intymności nie ma po drodze nawet co marzyć.

Po dość mroźnej nocy zwijamy nasz obóz, zakopujemy niepotrzebne wyżej sanki i idziemy na całkiem stromy, oporęczowany "Head Wall". Miesiąc wcześniej wróciłam z himalajskiego Ama Dablamu, tak więc antarktyczne "trudności" w porównaniu z tamtymi są dziecinnie proste, ale choćby po idącej równolegle z nami ekipie argentyńskiej widać, że niektórzy mają dosyć. Swoją drogą Argentyńczykom i tak lżej - idą tylko do pewnego momentu wnieść depozyt i wracają do jedynki, my natomiast wybraliśmy opcję wyjścia na raz, z całym majdanem. W nagrodę w Obozie II, czyli High Camp`ie (3775  m) Vern kolejny dzień ogłasza dniem restowym. Dla niektórych to istotne, bo zaczyna się problem z bolącymi głowami i innymi dolegliwościami wysokościowymi. W sumie już wcześniej nas ostrzegano, że w przypadku gór Antarktydy do wysokości "oficjalnej" trzeba dodawać tysiąc metrów i to właśnie będzie wysokość "odczuwalna".

Vern tymczasem ma czas na wspomnienia - właśnie mija 8 lat od dnia, kiedy wziął ślub. Miejsce ceremonii? Wierzchołek Mt Vinson, przy czym w zrealizowaniu spontanicznego planu pomógł uczestniczący w wyprawie zupełnie przypadkowo wspinacz, będący... pastorem!

Szybsi od Rosjan

Atak szczytowy wypada nam 29 grudnia (2015 r.). Pogoda jest wręcz wymarzona: temperatura wynosi wprawdzie około minus 35 stopni, ale że nie ma wiatru, a powietrze na Antarktydzie jest suche, nie jest wcale źle. Wyruszamy jednak w niepełnym składzie - ze względu na problemy z aklimatyzacją, atak odpuszcza koleżanka-Kanadyjka, a po drodze wycofuje się jeszcze jeden z kolegów. Po mniej więcej 6 godzinach od wyjścia z obozu, stajemy na szczycie. Dla mnie i Sławka Kroka radość jest szczególna, bo "Vincent", jak popularnie nazywa się Mt Vinson, stanowi dla nas ostatnią górę w Koronie Ziemi.

Po spędzonej na szczycie godzinie (upajamy się widokami), w dół pędzimy jak na skrzydłach. Kiedy dochodzimy do obozu Vern wyznaje, że byliśmy najszybszą grupą jaką miał w swojej karierze przewodnickiej (wejście z nami było dla Verna 34 zdobyciem Mt Vinson). Najbardziej nas cieszy, że jesteśmy lepsi o dobrą godzinę od Rosjan, których uważaliśmy za naprawdę mocnych.

Następnego dnia schodzimy od razu do Base Campu, po drodze zabierając złożony w Obozie I depozyt, no i sanki. Niestety, psuje się pogoda. Ostatnie dwie godziny wędrówki mamy już w chmurach, w takiej mgle, że trudno się zorientować jak iść. W nagrodę za udaną akcję górską po dotarciu do obozu dostajemy piwo (przynajmniej z chłodzeniem w tych warunkach nie ma problemu), ale równocześnie mamy też informacje, że w ciągu najbliższych dni nie ma co liczyć na samolot do Union Glacier (-The flight? Next year! - tak to dokładnie brzmi).

Pogodzeni z losem następny dzień, który jest ostatnim dniem roku, spędzamy dla zabicia czasu na budowie igloo (efekt imponujący!) i umawiamy się z innymi ekipami na "sylwestrowy wieczór". Około 22, w czasie kolacji, w mesie zjawia się Vern z wywołującym okrzyk radości ogłoszeniem" -Jest krótkie okno pogodowe - samolot jest w drodze i za pół godziny macie być gotowi! Kolacji już nie kończymy - nawet nie przypuszczałam że jesteśmy w stanie zwinąć sie, spakować w tak szybkim czasie. 20 minut przed północą, czyli przed powitaniem Nowego Roku lądujemy w Union Glacier. W przeciwieństwie do Base Campu, tutaj mamy błękitne niebo i świecące mocno słońce. Niedługo potem strzelają szampany, a potężne, wysokogórskie buciory jak się okazuje wcale nie przeszkadzają w tanecznych szaleństwach do przysłowiowego (tutaj permanentnego) białego rana.
Kiedy trzy dni później lądujemy w Punta Arenas najbardziej cieszy nas, że jednak istnieje coś takiego, jak nocne ciemności. I że są drzewa, kwiaty, i znowu można włożyć sandały. Kilka dni później zamieniam ekwipunek górski na żeglarski i wypływam w rejs na Przylądek Horn, ale to już zupełnie inna opowieść...

 

 

MT VINSON w skrócie
- wysokość: wg pomiarów z 2004 roku - 4892 m, ale na starszych mapach można zauważyć 5140 m (pomiar z 1959 roku), czy 4897 m (pomiar z roku 1979)
- położenie: Antarktyda, masyw Vinsona w górach Ellswortha
- pierwsze wejście: w 1966 roku (ekipa amerykańska), pierwsze polskie wejście - 1995 r. (Mariola Popińska)
- nazwa: na cześć Carla Vinsona (1883-1981), amerykańskiego kongresmena wspierającego eksplorację Antarktyki
- obozy na standardowej drodze przez Lodowiec Branscomb: Base Camp - 2100 m, Low Camp/Camp I (2800m), High Camp/Camp II (3775 m)


A MOŻE JESZCZE BIEGUN?
Wyprawę na Mt Vinson można połączyć z turystycznym zaliczeniem Bieguna Południowego. Koszty są niestety koszmarne: jednodniowa wycieczka samolotowa z Union Glacier to 30 tys. dolarów od osoby, tzw. Last Degree czyli pod opieką przewodnika narciarskie dojście do bieguna od 89°, ostatniego stopnia szerokości geograficznej (111 km) - 40 tys. dolarów.

 

Informacje praktyczne:
Kiedy: Ponieważ na Antarktydzie układ pór roku jest odwrotny do naszego, akcje górskie odbywają się tam w grudniu-styczniu, czyli podczas antarktycznego lata. W innych okresach wypraw nie ma, ze względu na brak lotów do Union Glacier, niesprzyjające warunki pogodowe, a w czasie nocy polarnej - całodobową ciemność.  
Czas trwania wyprawy: Mimo że górę można zdobyć na upartego w kilka dni, na wyprawę musimy liczyć standardowo 2 tygodnie z uwzględnieniem jeszcze min. tygodnia rezerwy. Problemem jest niestabilność pogody sprawiająca, że harmonogram lotów jest bardzo płynny - czekanie tydzień na samolot jest czymś zupełnie normalnym.
Organizacja wyprawy:  Jeśli nie mamy bogatych doświadczeń antarktycznych i nie jesteśmy zawodowymi przewodnikami wysokogórskimi, raczej nie mamy szans na zdobywanie Mt Vinson na własną rękę - zajmująca się przelotami na trasie Punta Arenas-Union Glacier firma ALE (Antarctic Logistics & Expeditions) bez przewodnika nie weźmie nas do samolotu, a innej możliwości dostania się pod Masyw Vinsona niż dolot Iljuszynem wynajmowanym przez ALE, praktycznie nie ma (dojście z wybrzeża nie wchodzi w grę). Z drugiej strony trzeba wziąć pod uwagę, że sam przelot na wspomnianej trasie kosztuje aż 35 tys. (!) dolarów od osoby!,  a koszt przewodnika, gaz, jedzenie, namioty, liny itp. to już "tylko" 5 tys. dolarów. Mimo bardzo wysokich cen, obłożenie lotów jest bardzo wysokie - wiele terminów jest wykupionych już pół roku wcześniej (oprócz wspinaczy z samolotu korzystają turyści lecący na biegun, a także personel różnych antarktycznych baz).
Do wyboru mamy albo skorzystanie z oferty wypraw ALE/ANI (dwie nazwy oznaczają praktycznie tę samą firmę) albo wyszukanie agencji-pośrednika, co w naszym wypadku okazało się tańsze. My zdecydowaliśmy się na Alpine Ascents International z siedzibą w Seattle - organizacja była super, ale co również docenialiśmy - nie mieliśmy nadopiekuńczej opieki typowej dla wyjazdów komercyjnych, raczej był to fajny obóz partnerski.
Koszty wyprawy: Oferowane przez agencje wyprawy na Mt Vinson kosztują przeciętnie 40-42 tys. dolarów od osoby. W cenie tej jest wszystko, od wylotu z Punta Arenas do powrotu (transport, pobyt w bazie Union Glacier, wyżywienie, paliwo do gotowania, namioty, liny, przewodnicy), ale za noclegi w Punta Arenas i dolot z Polski do Punta Arenas (bilety od ok. 5000 zł) trzeba zapłacić dodatkowo. Konieczne jest też wykupienie ubezpieczenia obejmującego koszty ewakuacji z Antarktydy (za 3 tygodnie - ok. 150 USD)
Formalności: na wjazd do Chile (będące bazą wypadową do wypraw miasto Punta Arenas oraz fragment Antarktydy na którym znajduje się Mt Vinson to terytorium chilijskie) Polacy wiz nie potrzebują, nie płacimy też żadnych urzędowych opłat (dotyczą one m.in. Amerykanów czy Australijczyków). Nie są wymagane żadne szczepienia. Czeka nas za to mnóstwo formalności narzuconych przez organizatorów wypraw - liczne ankiety dotyczące naszego stanu zdrowia, doświadczenia, przygotowania fizycznego, podpisywanie informacji związanych z ekologią itp.
Sprzęt: agencja organizująca wyprawę zapewnia sprzęt taki jak liny, namioty, kuchenki, butle, łopaty, piły do cięcia lodu, sanki itp. My musimy mieć jedynie sprzęt indywidualny, m.in.: śpiwór, karimatę i/lub materac samo pompujący, uprząż, czekan, ew. kijki, karabinki, jumar, linkę na prusiki i do wiązania sanek. Ponoć od przyszłego sezonu mają być obowiązkowe kaski (do tej pory nie było takiego wymogu).
Niebezpieczeństwa: zimno, szczeliny, możliwość zabłądzenia, wysokość, możliwość braku udzielenia pomocy i ewakuacji.
Polecane w internecie:
http://antarctic-logistics.com/, http://www.adventure-network.com/ - strony firmy organizującej loty, obsługującej bazę Union Glacier i organizującej różne antarktyczne aktywności
https://www.alpineascents.com/vinson.asp - strona firmy która organizowała naszą wyprawę
www.koronaziemi.monikawitkowska.pl - strona z blogiem z opisywanej wyprawy

 

 

PORADY PODRÓŻNIKA

Moje Pasje

Blog - regiony

Image
Image
© 2022 Monika Witkowska. All Rights Reserved. Designed by grow!