Z NOTATNIKA PODRÓŻNIKA
* Krakowska z Czukotki
Zdarza Wam się tęsknić za polskim jedzeniem? Mnie bardzo często. Wprawdzie regionalną kuchnię traktuję jako bardzo ciekawy i ważny element podróżniczych doświadczeń, ale wcześniej czy później przychodzi moment, że nawet przy najlepszych, najsmaczniejszych znaczy się miejscowych potrawach zaczynam śnić o naleśnikach mojej mamy, pomidorówce teściowej czy sałatkach mego męża. Co jak co, ale tych akurat rzeczy z sobą w podróż nie zabiorę, za to inne polskie specjały – czasem mi się zdarza. W bagażu na Everest upchnęłam całkiem pokaźną paczkę kabanosów, moje ulubione budynie, a także ptasie mleczko, bo w Nepalu tego nie uświadczysz. Z kolei na rejs arktyczny z moim szwedzkim kompanem wzięłam kaszę gryczaną, barszczyk czerwony i żurek (w wersji instant), no i placki ziemniaczane w proszku, bo co jak co, ale ziemniaki w Arktyce to luksus zbyt drogi na prozaiczne ucieranie. Dla Borje były to rzeczy zupełnie nieznane, choć to dziwne, skoro nasze kraje dzieli tylko morze.
Natomiast mocno się zdziwiłam kiedy w północnej Kanadzie, dobre 200 km ponad kołem podbiegunowym odkryłam „Polskie ogórki”. Tak właśnie miały na etykietce: „ogórki” z „ó-kreskowanym! W smaku były mało polskie, zresztą etykietka zdradzała że to produkcja kanadyjska, ale miło że nasze specjały zaszczepiają się w świadomości ludów Północy wychowanych na mięsie fok i wielorybów. A swoją drogą nie tak łatwo ogórki „po polsku” spreparować. Poznane w Burundi polskie siostry zakonne opowiadały mi, że eksperymentów z kiszeniem próbowały wielokrotnie. Niby wszystko co trzeba w tym rejonie Afryki akurat jest: ogórki, koper, czosnek… Co z tego jak ogórki nijak zakisić się nie chciały…
Nie ma co kryć, że najbardziej z polskich wyrobów popularna jest w świecie wódka. No i kiełbasa. Na dalekiej Czukotce, na północno-wschodnich rubieżach Rosji, o jednej z najlepszych tamtejszych kiełbas mówi się „krakowska”, choć powiedzmy sobie szczerze, z krakowską wspólna jest jedynie nazwa. Miejsc, w których fama „krakowskiej” jest zakorzeniona, jest w świecie więcej – np. w Gwatemali, gdzie w lokalnych sklepach sprzedawana jest, oczywiście tamtejszej produkcji „salchicha Cracovia”.
Dla odmiany na Islandii prawie w każdym spożywczaku znajdziemy polskie batony „Prince Polo”. Na słynącej z gejzerów wyspie nasze słodycze (bo powszechne są też „Delicje”) polubiono już dawno, kojarząc nasz kraj właśnie między innymi z czekoladowymi smakami. Swoją drogą jadąc kiedyś do Nowego Jorku kupiłam na warszawskim lotnisku nie tyle batony „Prince Polo”, ile torcik wedlowski. Miałam go wręczyć mojej mieszkającej w Stanach rodzinie, jednak w trakcie podróży torcik połamał się. Jakież było moje zdziwienie, kiedy w czasie wypadu do nowojorskiej dzielnicy Greenpoint w licznych tam „polskich sklepach” ze zdziwieniem spostrzegłam właśnie torciki – nie dość że nie połamane to jeszcze tańsze (!), od tych z Okęcia. Jak tak dalej pójdzie to w schroniskach pod Mt Everestem zamiast lokalnej „Sherpa tea” (herbatka z masłem jaka) będę zamawiała „polski żurek”.