Image
Image
Image
Image

Od durnostojek do kamczackiej łajki


Lubicie pamiątki? Bo ja tak… Mam nałóg zbieracza, choć ze względów praktycznych staram się z tym walczyć. Moje mieszkanie to swoiste „muzeum”. Na ścianach, gdzie jeszcze nie ma półek z książkami (bo one też stanowią moją słabość), wiszą maski, na półkach stoją rzeźby, przy telewizorze dyżuruje dwóch Masajów, przy drzwiach – żyrafa…

Z tą żyrafą to dopiero miałam przejścia. Kupiłam ją w RPA na jakimś przydrożnym straganie. Zgrabna, mojego wzrostu, od razu mnie urzekła. Kupić łatwo, przewieźć trudniej, tym bardziej że na bagaż podręczny ze względów gabarytowych się nie nadawała. Poleciała w luku, ale do Polski nie dotarła. –Chciałam zgłosić zaginiony bagaż – oświadczyłam w stosownym biurze na lotnisku w Warszawie. Miły pan podsunął mi kartkę z różnymi rodzajami walizek. –Żadna z tych…- mruknęłam. Poza tym nie z materiału tylko drewniana. –O, to ciekawe…- stwierdził pan. -A kolor? – dociekał. –Brązowa w żółte łaty. Pan widać przyzwyczajony do różnych gustów pasażerów, bez mruknięcia wpisał to, co  usłyszał i poprosił o określenie gabarytów. –Taka jak ja… Okej, pan widać uznał, że w końcu różne bagaże bywają. –Suwak miała? – zbliżał się do końca rutynowych pytań. W tym momencie ocknęłam się, że przecież nie powiedziałam mu jeszcze, że nie o walizkę przecież chodzi. –Jaki suwak! To żyrafa! Pan popatrzył na mnie jakoś dziwnie, ale najważniejsze, że zgłoszenie przyjął.

Żyrafa znalazła się kilka dni później, niestety ze złamaną nogą. Zasłoniłam ją miniaturowym baobabem, więc uszczerbku nie widać. Swoją drogą to jedna z moich ulubionych pamiątek z podróży.
Teraz już jednak z przywozem pamiątek się ograniczam, bo mieszkanie jednak małe, a w końcu nie chodzi o to, by je totalnie zagracić. Tak na marginesie to moje wiszące wszędzie maski nie spodobały się kiedyś księdzu chodzącemu po kolędzie - kazał mi je powyrzucać „bo inaczej będę się smażyć w piekle z Hitlerem i Mussolinim!” To cytat. Masek nie wyrzuciłam, ale uznałam że przynajmniej jeśli chodzi o takie małe, sztampowe, jak to mówi moja koleżanka „durnostojki” –  na razie starczy. Zresztą mój mąż, który do podróżników akurat się nie zalicza, ma trochę racji twierdząc że ciągle coś przywożę, zaraz potem znowu wyjeżdżam, a odkurzanie wszystkich bibelotów spada na niego, co czego rzecz jasna raczej średnio go cieszy. Trudno mu się zresztą dziwić – przywożone rzeczy mające dla mnie wartość emocjonalną, dla niego są tylko bezdusznym przedmiotem.

Co innego jeśli jedziemy gdzieś razem… Przekonałam się o tym przy okazji przywiezionego w Grecji obrusu haftowanego w oliwki. Kiedy go pokazałam Pawłowi, zerknął na niego w przerwie w transmisji jakiegoś meczu, stwierdzając lakonicznie: – Może być! Inna sprawa, że potem jeszcze, kiedy wygadałam się ile kosztował, skrzywił się: -15 euro za taką szmatkę?  Rok później wyjechaliśmy razem na Kretę. Na jednym ze straganów Paweł zatrzymał się oglądając… obrus! Identyczny jak ten który przywiozłam z Rodos. –Wiesz co, tak naprawdę to fajne te obrusy. Może kupimy jeszcze jeden? Kupiliśmy. Od tej pory oliwkowy wzór często gości na naszym stole przypominając udane greckie wakacje.

Teraz jeśli już co kupuję, to przemyślanie, z koncepcją gdzie to umieścić. Czasem jednak są rzeczy, których normalnie byśmy nie kupili, ale skoro je dostaliśmy… Wiadomo, prezent, zwłaszcza taki od serca, to pamiątka szczególna. Tak jak drewniana, ręcznie malowana łyżka, otrzymana od goszczącej mnie babuszki z zagubionej w tajdze syberyjskiej chaty. –Taka obdrapana? – spytała kiedyś zdegustowanym tonem jedna z moich cioć, mając rzecz jasna na myśli nie babuszkę, a łyżkę. Tymczasem dla mnie urok łyżki tkwił właśnie w owym obdrapaniu. Malowaną, lśniąca łyżkę może sobie w rosyjskiej cepelii kupić każdy, a używana wcześniej przez ileś lat, to przecież zaklęta w niej historia.

Mam takich sentymentalnych pamiątek całe pudło. No bo co zrobić z fragmentem liny z mojego pierwszego skoku na bungy jumping czy szczerzącą zęby piranią otrzymaną w Amazonii od mojego indiańskiego przewodnika? Wyrzucić szkoda, a że zbyt ozdobne nie są, to fakt. Co innego pamiątki mające znaczenie praktycznie – nawet niekoniecznie zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Tak jak bębenek z Maroka, który służy jako podstawka pod kwiatek, japoński dzbanuszek do którego wciskam paragony, czy muszla z Fidżi doskonale sprawdzająca się jako mydelniczka.

Najcenniejszą pamiątką z moich podróży była jednak bez dwóch zdań Czatka - od słowa Kamczatka, gdzie została znaleziona. Miała wtedy 3 miesiące, wyglądała jak futrzasta kulka i była skundloną łajką, chociaż przedstawialiśmy ją jako przedstawicielkę „rasy wulkanicznej” z racji tego, że przybłąkała się na jednym z wulkanów, na wysokości około 3 tys. metrów nad poziomem morza, w miejscu z którego do najbliższej wioski było około 40 km. Przemycona do Polski (przyznaję, bez żadnych papierów, za flaszkę wódki, co teraz by już nie przeszło!) przeżyła w moim domu 15 lat. Nie tylko ładna, ale i mądra, stała się ulubienicą całej rodziny. To dopiero była „pamiątka” z duszą! No i odkurzania nie wymagała!

Blog - regiony

Image
Image
© 2022 Monika Witkowska. All Rights Reserved. Designed by grow!